.
Historia parafii Miłoszyce
W 1000 r. za staraniem Księcia Bolesława Chrobrego (koronowanego A.D. 1025), powstało biskupstwo wrocławskie. Diecezję wrocławską tworzył prawie cały Śląsk. Gdy w XIV w. Śląsk wszedł w skład Królestwa Czeskiego, tylko zdecydowana postawa Polski uniemożliwiła oddzielenie go od metropolii gnieźnieńskiej. Diecezja wrocławska pozostała w niej aż do 1821 r., w którym uzależniona została bezpośrednio od Rzymu. W latach 1417-1447 jednym z 57 wszystkich dotychczasowych biskupów wrocławskich był Konrad IV zwany Seniorem, syn księcia oleśnickiego Konrada III. Z kolei Konrad VI był dziekanem katedry wrocławskiej.
Miejscowość Miłoszyce wzmiankowana jest po raz pierwszy 9 sierpnia 1245 roku w dokumencie papieża Inocentego IV, w którym potwierdza on stan posiadania biskupstwa wrocławskiego, w tym wieś Olezci (Miłoszyce). Ponownie nazwa miejscowości pojawia się jako Meleschit około 1305 r. w Liber Fundationis. W 1337 roku król Jan czeski zatwierdza Thammowi von Stertza wszystkie prawa do Miłoszyc, których udzielił mu wcześniej książę Henryk VI. Kościół parafialny wymieniony po raz pierwszy w akcie notarialnym wystawionym w Oleśnicy w 1399 roku (prawdopodobnie jako kaplica). Wzniesiony około 1618 r. jako kościół drewniany o konstrukcji szachulcowej (szkielet drewniany wypełniony gliną zmieszaną z pociętą słomą). Po nim miał stanąć obecny, którego budowę zakończono w latach 1714-1715 w stylu barokowym, restaurowany i przebudowywany kilkakrotnie min. w 1968 r.
W posiadaniu biskupstwa wrocławskiego pozostaje wieś do czasów sekularyzacji majątków kościelnych na Śląsku, tj. do 1810 roku. Następnie znajdujący się tu folwark klasztorny oraz związane z nim dobra przechodzą na rzecz skarbu państwa.
Powojenny okres w polskiej historii parafii w Miłoszycach zaczął się wraz z przyjazdem w połowie 1945 r. grup osadników polskich, w tym przesiedleńców z tzw. kresów wschodnich Rzeczypospolitej. Wśród tych przesiedleńców byli dotychczasowi mieszkańcy Kulikowa leżącego po północnej stronie Lwowa, kilka rodzin z Wołynia (wieś Bronisławka pow. Kostopol), kilka rodzin z Rawy Ruskiej (Sybiracy) i Bukowiny.
Do czerwca 1946 r. posługi kapłańskie sprawował i msze odprawiał duszpasterz niemiecki Ks. Paul Stöckel. Dla tych Polaków którzy życzyli sobie posługi księdza polskiego, posługi duszpasterskie sprawował sporadycznie Ks. Wilhelm, Leonard DOROŻYŃSKI z Laskowic. Okazjonalnie przybyły pod koniec 1945 r. w odwiedziny do parafian z Kulikowa ks. Apolinary MONTEBETA (Włoch z pochodzenia), odprawił dla osiedleńców pierwszą na nowych ziemiach pasterkę. Kapłan niemiecki Paul Stöckel wyjechał wraz z niemieckimi mieszkańcami Miłoszyc w połowie 1946 r. Od 4 września obowiązki proboszcza objął przybyły z Kulikowa Ksiądz Kanonik Aleksander SINKOWSKI ur. 03.01.1889 r, zm. 12.12.1951 r.
Warto przypomnieć że parafianie przybyli z Kulikowa przywieźli ocalony z pożogi wojennej obraz św. Wiktorii patronki tamtajszej parafii. Wg informacji mojej siostry Heleny Dobrzańskiej, szereg lat po wojnie odbywały się w Miłoszycach dwa odpusty; jeden we wrześniu w intencji św. Wiktorii a drugi w grudniu w intencji św. Mikołaja patrona parafii Miłoszyckiej.
Jako jedyny z miłoszyckich proboszczów Ks. Aleksander Sinkowski spoczywa pochowany na cmentarzu parafialnym.
Po nim Miłoszycką parafią zarządzało wielu jeszcze proboszczów jak:
Ks. Jakub Mikuś od 16.08.1952 – 27.11.1954 r.
Ks. Szczepan Zieliński od 25.01.1955 – 01.07.1956 r.
Ks. Onufry Stankiewicz od 30.08.1956 – 30.08.1957 r.
Ks. Wilhelm Gaj od 01.08.1957 – 01.08.1958 r.
Ks. Tadeusz Harmata od 07.08.1958 – 22.08.1961 r.
Ks. Antoni Misiukiewicz od 30.08.1961 – 30.06.1966 r.
Ks. Jan Solarz od 01.07.1966 – 01.07.1968 r.
Ks. Tadeusz Kaliciak od 01.07.1968 – 15.11.1974 r.
Ks. dziekan Witold Gliszczyński – najdłużej, bo 30 lat, od 15.11.1974 do 25.06.2004 r.
Ks. mgr Janusz Giluń – aktualny proboszcz ustanowiony dn. 25.04.2004 r.
Ksiądz Janusz Giluń – proboszcz parafii
Warto w tym miejscu oddać głos jednemu z mieszkańców Miłoszyc, zmarłemu Leonowi Gabrylukowi – który w roku 1980 tak opisał pierwszy okres powojenny wsi Miłoszyce:
Cytat z opracowania Leona Gabryluka „Dzieje Parafii Miłoszyce” – 1980 (pisownia oryginału):
Rok Pański 1945 był rokiem niezwykłym.
„Niezwyciężona” armia hitlerowska wracała z podboju świata. Wracała z pod dalekiego Stalingradu. Wycieńczona nie mogąc oprzeć się naporom wojsk aljanckich z zachodu, a ze wschodu wojsk radzieckich. Obrona niemiecka na wschodzie była bardziej zaciętsza, bo żaden Niemiec niechciał kosztować niewoli bolszewickiej, wolał tę drugą aljancką.
Przez wyzwoloną Polskę front posuwał się na zachód – przez Toruń na Kołobrzeg, przez Poznań na Berlin, a przez Częstochowę na Wrocław. Tu zatrzymał się na krótko, przeszkodą była Odra. W kierunku Wrocławia wszelkie umocnienia nie zdały egzaminu, wysadzano mosty na Odrze (drogowy w Oławie i kolejowy w Czernicy), niepróbowano nawet obrony ogromnych Zakładów Zbrojeniowych „Krupp Werke”. Zakłady te mieszczące się w Essen, bombardowane przez Aliantów, zostały przeniesione tu na Dolny Śląsk na z góry upatrzone miejsce, między Jelczem, Laskowicami i Miłoszycami. Według relacji jednej z Sióstr Elżbietanek, matki Chryzogomy, w ciągu dwóch lat fabryka stanęła w pełni podziwu gigantem.
Do niewolniczej pracy z całej Europy spędzono kilkadziesiąt tysięcy ludzi różnej narodowości, była to prawdziwa „Wieża Babel”. Jedna grupa betonowała fundament, druga stawiała maszyny zrabowane u Cegielskiego w Poznaniu, trzecia montowała ściany i dachy. Żwir do budowy kopano obok Jelcza i za Miłoszycami i wykopano cztery ogromne doły, dziś z nich są duże stawy. Na północ od zakładu szła linia kolejowa z Wrocławia do Opola przez Miłoszyce. W latach międzywojennych wieś z dawnej Meleschwitz zamieniono na Fiinfteichen (Fünfteichen – przyp. autora).
Mieszkańcami tej wsi byli Niemcy-katolicy, a niektórzy między nimi spotykani z polskimi nazwiskami, można było wnioskować, że to zgermanizowani Polacy z dawnych naszych Ziem Piastowskich.
Na umiejscowienie wielotysięcznej rzeszy niewolniczej pobudowano kilka obozów koncentracyjnych, jeden z nich karny, na bagnistej łące, na zachód za wioską między zbiegiem torów kolejowych ze stacji Wrocław Nadodrze i z Wrocławia Głównego. Obóz otoczono kolczastymi drutami, przez które płynął prąd elektryczny i kilkoma wieżami wartowniczymi i betonowanymi bunkrami. Z obozu do fabryki szła droga przez pola, poza gospodarstwem Pana Adamowicza, którą pędzono jeńców do pracy i z powrotem przy pomocy psów i pałek. Pieców krematoryjnych w obozie nie stwierdzono, ale nadto znaleziono w oddaleniu jednego kilometra mogiłę, na której dzisiaj szumi już sosnowy las. Podczas penetracji przez komisję do badania zbrodni hitlerowskich, wydobyto kilka czaszek popękanych od uderzeń przy zabijaniu i obliczono mniej więcej, że pod tym „zielonym gaikiem” leży około 6000 zamordowanych jeńców. Obok cmentarza poległych, do dziś pozostał ogromny, wykopany dół, przygotowany dla tych co pozostali jeszcze przy życiu.
Na miejscu kaźni, dzięki staraniom miejscowego nauczycielstwa, Jelczańskie Zakłady Samochodowe (w 1976 r. – przyp. autora) wybudowały piękny grobowiec, duży żelazny krzyż, z pięknym ogrodzeniem, a opiekę i o porządek dbają harcerze z Miłoszyc. Za obozem w kierunku Czernicy znajduje się jeszcze jeden cmentarz jeńców, który jest dziś pod opieką harcerzy z Czernicy.
Piękna wioska otoczona obozami sprawiała ponury wygląd. Przed zbliżającym się frontem wschodnim, mieszkańcom wsi rozkazano usunąć się, aż na Sudety, a więźniów deportowano do Rogoźnicy (macierzystego Gross Rozen). Sam Wrocław przygotowywał się do obrony, a wojska radzieckie okrążając go od strony Trzebnicy, musiały zaniechać ataku z tej strony miasta, gdyż Niemcy we Wrocławiu Sołtysowicach na przedpolu frontu zgromadzili słowiańską ludność cywilną dla osłony, więc uderzenie nastąpiło od południa i tak Wrocław okrążony doczekał się bezwarunkowej kapitalizacji.
W ślad za frontem naprawiono tory i mosty, więc pierwsi przybyli kolejarze delegowani z Polski Centralnej. Ruszyły pociągi. Napływały ogromne rzesze repatriantów z za Buga i z całej Polski. Działo się to w porządku chronologicznym.
Najpierw za frontem szła grupa szabrowników, za nią pogorzelcy z Polski Centralnej i małorolni chłopi, a później dopiero z za Buga repatrianci. Międzyczasie wrócili Niemcy z tułaczki.
Na osiedlenie do wioski naszej przybyli Polacy z kieleckiego i na zajmowanych gospodarstwach wieszali chorągiewki biało-czerwone i umieszczali napisy „zajęte przez Polaka”. Na dodatek przybył transport repatriantów z Kulikowa i Bukowiny. Nazwę wsi spolszczono na Pięć Stawów a mieszkańcy jej to zbieranina z różnych stron.
Osadnicy z kieleckiego scaleli się w osobną grupę, której przewodniczyli Kozły i Rogaczewscy, okazali się być najchytrzejsi, pozajmowali najlepsze gospodarstwa z inwentarzem, a repatrianci ze wschodu, aby było gdzie zamieszkać, żeby tylko przezimować, a gdy się w świecie unormuje, to wrócą z powrotem na swoje.
Nazjeżdżało się „bractwo” z różnych stron świata, z Niemiec z przymusowych robót, z poznańskiego, oraz dołączyli się do rodzin już osiedlonych ci, którzy musieli przed „banderowcami” uciekać z domu w rzeszowskie. Przybyli też zesłańcy z Syberii: Górscy, Sańcowie i Koprowscy.
Dołączyli się też do swoich rodzin zdemobilizowani żołnierze armii kościuszkowskiej, jak Litwin Władysław, Mazurkiewicz Władysław, Kuriata Bronisław, Jakubowicz Michał i Janda Jan, który zaraz został obrany sołtysem.
Drugiej gromadzie z Kulikowa przewodniczyli Bajsarowicz Jan, Trembecki Franciszek, Niedźwiedzki Kazimierz, Mazurkiewicz Andrzej z Bukowiny. Ci starali się po swojemu wprowadzić wschodni porządek i zwyczaje. Obozy te różniące się zwyczajami, ścierały się ze sobą i okładały się przydomkami nawzajem, jednych nazywano „Ukraińcy”, drugich „Mazury”, a innych „Szwaby”, a jeszcze innych „Pyry”.
Zdawało się, że dużo czasu upłynie na dotarcie tej zbieraniny. Nikt nie brał się za pracę, wszystko żyło dniem dzisiejszym, tylko w piekarni Lechowskiego się dymiło, kupowali więc chleb wszyscy, Niemcy i Polacy, i zobaczyli, że piekarz Lechowski ze wszystkimi handluje, pracuje, nie patrzy na „towarzystwo i gromadę”. Zabierali się więc też do pracy, zajmowali budynki i ziemię, bo na „powrót” się nie zanosiło, pozostać trzeba było na zawsze. Życie się toczyło coraz normalniej, toczyły się też pociągi z Wrocławia do Opola, ale takie obładowane wewnątrz, a od zewnątrz na stopniach oblepione i na dachach z pakami, workami, a na nich rozsiadało się „bractwo” szabrowników, nie zważając na niebezpieczeństwo jakie ich czekało t.j. śmierć.
W wigilię Bożego Narodzenia 1945 r. rano, mieszkańców Miłoszyc obudził krzyk rannych, wiadukt kolejowy zmiótł z dachu dwadzieścia dwie osoby. Jednostka Armii Czerwonej, która stacjonowała w Zakładach Kruppa, z tego samego wiaduktu robiła „polowania” na worki z dachów pociągu, oraz w pociągach od pasażerów odbierano portfele z pieniądzami i dlatego ta Jednostka była postrachem mieszkańców Miłoszyc i okolicznych wsi. Ulica Ratowicka nie zasiedlona i nikt nie reflektował na piękne domy, wolał tłoczyć się po trzy, lub cztery rodziny w jednym domu w centrum wsi. Przez częste napady rabunkowe ludność zachowywała się panicznie. Niektórym dziwnie wydawał się ten świat, zadawano sobie pytanie, czy to naprawdę oni są Panami świata i Polski.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia 1945 r. na Ziemiach Odzyskanych były naprawdę wesołe, pasterkę odprawił nam ks. Montebeta Apolinary (Włoch z pochodzenia) kapłan z Kulikowa, który przygodnie przyjechał odwiedzić swoich parafian.
Posługi duszpasterskie załatwiał ks. Dorożyński z Laskowic, chociaż w kościele odprawiał ks. dziekan Paul Stöckel, Niemiec. W niedzielę odprawiał mszę św. cichą dla ludności niemieckiej, sumę śpiewaną dla Polaków. Odnosił się do Polaków bardzo przychylnie, choć języka polskiego nie znał, to jednak starał się, żeby nabożeństwa wypadały jak najuroczyściej. Dbał o kontakty z Polakami, często rozmawiał z nimi, a w kościele na sumie zachęcał do śpiewania polskich pieśni.
Na życie wsi patrzono z niedowierzaniem, gdyby nie przysłowie „fortuna toczy się kołem…” nikt by nie powiedział, że niedawno niewolnikami u Niemców byli Polacy, dziś odwrotnie. Za pokrzywdzonymi Niemcami wstawiał się pan Antoni Bączek. Niemcy o min wyrażali się pochlebnie, nazywali „nasz sołtys”. Był to dziwny człowek, żartobliwie mówiono o nim – „wszech nauk”; w kościele był za tłumacza i za ministranta, podczas procesji za porządkowego, za rolnika na gospodarstwie przy ul. Ogrodowej, za arbitra Niemcom, za „patriotę polskiego”(twierdził, że był uczestnikiem w powstaniu wielkopolskim), na kolei za montera, w Jelczańskich Zakładach Samochodowych ślusarzem, w zagłębiu miedziowym górnikiem, ożeniony z młodą Niemką, wyjechał do R.N.Fu.
Na wiosnę 1946 r.
do Miłoszyc (Pięciu Stawów) przybyła Jednostka Wojska Polskiego K.B.W. i zakwaterowała w pałacu Braci Bonifratów, których wywłaszczono i wysiedlono. Wkrótce wysiedlono wszystkich pozostałych Niemców, pieszo na Dworzec Świebocki we Wrocławiu, pieszo z rzeczami na wózkach.
Pozostały tylko Siostry Elżbietanki z pochodzenia Ślązaczki i mówiące po polsku. Pozostały nadal z nami prowadząc w dalszym ciągu, ale już wśród ludności polskiej, pracę charytatywną i samarytańską. Najwięcej zasług przypisać należy matce Chryzogomie, która służąc ludowi i kościołowi dołożyła wiele wysiłku nadwyrężając swe zdrowie i dlatego zdobyła wśród parafian rozgłos i uznanie.
Po wyjeździe Niemców pierwszą procesję Bożego Ciała na Ziemiach Odzyskanych mieliśmy w Laskowicach, na pamiątkę pozostało tylko zdjęcie, jak procesja nasza wraca do Miłoszyc.
I tak męczyliśmy się, aż do przyjazdu ks. Aleksandra Sienkowskiego. Podczas nabożeństw na rozstrojonych organach przygrywał staruszek Trembecki Michał. Grał pięknie, spokojnie i melodyjnie, choć ze śpiewem nieraz były trudności, bo żeby zespolić melodie z kilku regionów Polski i trzech obrządków t.j. rzym.-kat, grecko-kat. i ormiańsko-kat., to jednak potrzeba było wysiłku, ale dzięki staruszkowi, udało się zharmonizować rozśpiewany lud.
Ks. kan. Aleksander Sienkowski też pochodził z Kulikowa, z bogatej rodziny aptekarskiej. Był to staruszek z wyniszczonym zdrowiem i świętobliwy. Poznać było po nim, że dużo przebył i przebolał. Pamiętna była msza św., którą odprawił pierwszą w Miłoszycach, zaintonował wtedy „Boże coś Polskę” i sam płakał. Był to kapłan z powołania. Podczas wyborów nie poszedł głosować, nie obawiając się szykanów i kar. Swą twardą postawą zaprotestował bezprawiu władz, dyktaturze proletariackiej, przeciwko zakłamaniu powszechnemu i walce z religią. Były to czasy stalinowskich rządów Bieruta i Bezpieki.
Chłopów obarczano ogromnymi podatkami i kontygentami jak za Hitlera, widocznie był to wypróbowany sposób gnębienia ludności, na jednych nakładano kary, innych znów zamykano, by później zmusić ich do zakładania „kołchozów”. Ludność z za Buga broniła się jak mogła przed „kołchozami”, bo oni już wcześniej doznali tego szczęścia, więc zakładano przymusowo i pod terrorem. Zamykano księży, zamknięto też ks. prymasa Wyszyńskiego, chyba z tym założeniem, że uderzą w pasterza, a rozproszą się owce. Nawet nasze Siostry Elżbietanki wysiedlono i ulokowano w Kobylinie w poznańskiem. Represje Bezpieki się wzmagały, a rozmodlony lud nie ustawał śpiewać „…słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud …”.
Ks. kan. Sienkowski cierpiąco spoglądał na to, co się działo, mówił, że to drugi upadek pod krzyżem, bo pierwszy upadek przeżyliśmy na kresach wschodnich, była to dla nas ciężka „Golgota”. On sam musiał przeżyć ciężkie prześladowania i zobaczył, że i tu dzieje się coraz gorzej, posępiał i na twarzy nikt do jego śmierci nie widział wesołości. Z kapłana zamienił się w pustelnika, chodził w starej powycieranej sutannie, odmawiał sobie wszystkiego coby mu miało ułatwić życie. Pani Wanda Rychwicka użyła wiele trudu czuwając nad zdrowiem staruszka. Przykrość sprawiało jej, że gdy ktoś z obcej parafii pytał czemu wasz ksiądz taki biedny, tłumaczyła i pokazywała nowiuteńką sutannę, i że staruszek uparł się, wtedy -mówił-włożę, aż nastąpi prawdziwe wyzwolenie Polski. Jego długie nabożeństwa ekspiacyjne, to głos do nieba wołający o pomstę, to nieskończona prośba niesiona niebiosom o „Wolną Polskę”, której nie ujrzał już nigdy. Zmarł 12 XII 1951 r. w opinii wielkiej świętobliwości i spoczął na naszym cmentarzu, by pozostać na zawsze wśród nas. Ktoś powiedział (chyba żartował), że ten kapłan-patriota kazał, po śmierci pogrzebać się nogami do wschodu, odwrotnie jak tamtych, dlatego że „gdy Lwów wróci do Macierzy, on tam pierwszy pobieży”.
Przez cały rok parafialnej żałoby, posługi duszpasterskie sprawował ks. Henryk Osiewicz z Chrząstawy, później nawet nosił się z zamiarem wieś naszą zatrzymać przy swojej parafii. Zarzucał parafii, że nie ma dobrego zabezpieczenia i w obawie przed włamaniem, chciał kielichy zabierać do Chrząstawy i że tabernakulum wzięty od bocznego ołtarza Matki Boskiej jest za słaby i Najświętszy Sakrament nie może tam pozostać. Wtedy to „przedniejsi z ludu” nie zgodzili się na to, zawołali ślusarza Łuca Jana, który właściwy rozbity tabernakulum z głównego ołtarza naprawił, porobił okucia metalowe i umieścił go z powrotem na swoim miejscu, a tamten drewniany wrócił na boczny ołtarz Matki Boskiej.
Piękna plebania stała pustką, była więc chętką dla wielu niepowołanych lokatorów. Zaczęto więc starania o nowego kapłana na stałe, jeździły delegacje do kurii wrocławskiej i tu niemałe były trudności. Jeżdżono kilka razy, odpowiedź zawsze była ta sama – „brak księży” -, na koniec otwarcie jakiś ks. kanonik powiedział, że wasza parafia jest za biedna, że u was ksiądz nie wyżyje, a ten co umarł był u was taki biedny, że nawet dziury w sutannie miał powiązane drutami”. Na koniec Kuria Biskupia chcąc się pozbyć natrętów, przysłała do parafii Miłoszyc kapłana, był nim ks. Jakub Mikoś, też schorowany, który przez dwa lata miał ciężką harówkę.
Był to rok 1952.
Obsługiwał Miłoszyce z Dziupliną i filię Ratowice. Wojnowice wówczas należały do Chrząstawy. Parafia dotrzymała przyrzeczenia biskupowi, kupiła krowę, ażeby ksiądz nie był biedny i zawsze miał świeże mleczko. Długo się tym dobrobytem nie cieszył, przeżywszy w naszej parafii zaledwie dwa lata, zmarł, a zwłoki najbliższa rodzina zabrała do rodzinnej miejscowości i tam pogrzebała.
Był to rok 1954.
Znów pojechała delegacja do Kurii i wtedy wyśmiali ich kanonicy, – mówili – że u was chyba jest wykańczalnia księży, a któryś z delegatów odpowiedział – to dajcie nam młodego, ten będzie odporniejszy. Tym razem załatwiono ich pomyślnie. Godnym okazał się ks. Szczepan Zieliński. Ten młody kapłan podobał się parafianom, zwinny i zaradny, o takim właśnie marzyli delegaci, cóż z tego tylko na trzy lata. Zabrano go na godniejszą parafię.
Był to rok 1956.
Znów pojechała delegacja do Kurii. Tym razem nie wytykiwano delegatom i szybciej ich załatwiono, a na parafię trafił ks. Onufry Stankiewicz. Był to rok wielkich wydarzeń politycznych w kraju. Po śmierci Bieruta rozkoszował się w rządzeniu Polską marszałek Rokossowski. Niezadowolenie w kraju się wzmagało. Wybuchły rozruchy, chwycono za broń, do władzy wrócił Gomułka. Poprosił on marszałka o opuszczenie Polski, porozwiązywał „kołchozy”, rozkazał wypuścić więźniów. Zwolnieni z więzień księża wracali na swoje parafie, wrócił także nasz ks. Prymas Wyszyński, wróciły też nasze Siostry Elżbietanki z Kobylina. Radość była wielka. W kościele naszym po uroczystym nabożeństwie dziękczynnym, odśpiewano „Te Deum”, a na udokumentowanie tego wydarzenia, sprowadzony specjalista, po nabożeństwie, na wieży kościelnej zawiesił krzyż, którego tam przedtem nie było. Dawniej na wieży sterczała chorągiewka, która wskazywała tylko kierunek z prądem wiatru, a obecnie krzyż wskazuje jeden kierunek – w górę do nieba. Ks. proboszcz Stankiewicz planował nową pracę w naszej parafii, ale ku swojemu zdziwieniu został przeniesiony na inną placówkę.
Był to rok 1957.
Następnym „szczęśliwcem” był ks. Wilhelm Gaj, długo też nie cieszył się pobytem w naszej parafii. Był tylko jeden rok, ale w ciągu tego krótkiego czasu pozostawił piękną pamiątkę obok plebanii – grotę. Budował ją z ministrantami, pomagał pan Niedźwiedzki Kazimierz, a na budowę użyli kamieni z hitlerowskiego obozu, a z boku u góry wmurowali żelazną kratę, która ma świadczyć o męczarniach ludów z całej Europy w tym obozie…
Historia parafii pochodzi ze strony parafiamiloszyce.ovh.org dzięki uprzejmości Pana Jerzego Urbaniaka. Dziękujemy.
.